To, co napiszę zabrzmi paradoksalnie, ale mimo to, że ten film jest wspaniały, doskonale zagrany i zasługuje na wszelkie możliwe pochwały, moim zdaniem nie powinien był powstać.
Jestem świeżo po lekturze książki, obejrzałam pierwszy film i (dosłownie przed chwilą) drugi. I jest mi potwornie smutno. Bo w tak bezwzględny i sugestywny sposób pokazano mi to, czego nie chciałam wiedzieć o Michaelu Corleone.
Otwarte zakończenie pierwszego filmu i książki, pozwalało dopowiedzieć sobie ciąg dalszy wedle własnego uznania. Druga odsłona brutalnie odziera widza ze złudzeń. Nie lubię kiedy film to ze mną robi. Nie zostawia przestrzeni dla wyobraźni i dla nadziei.
A tymczasem książka wyraźnie w swych ostatnich słowach o nadziei mówi (albo ja to tak czytam). Nie ma tego w filmie, ale ostatni rozdział "Ojca chrzestnego" mówi o tym, jak Kay, świeżo nawrócona katoliczka wybiera się o poranku do kościoła wraz ze swoją teściową. Dla starszej pani jest to rytuał praktykowany codziennie od kilku dziesięcioleci i dla Kay zaczyna mieć on takie samo znaczenie. Oto religijna kobieta mafiosa, głęboko kochająca swojego męża, ale mająca świadomość, że jest on zbrodniarzem idzie do kościoła by się za niego modlić. Mama Corleone modli się za Vito, a Kay "modli się za duszę Michaela Corleone". Lubię sobie pomyśleć, że te modlitwy mają sens.
Nie zmienia to rzecz jasna faktu, że film jest rewelacyjny.
Przemianę Michaela widzimy już w pierwszej części, gdy jest bezlitosny dla swoich wrogów i okłamuje żonę.
W książce wygląda to jak misterny plan Dona, który sam ma dość, dlatego tak bardzo zależy mu na sprowadzeniu syna z Sycylii, który bierze później na siebie brzemię wyrównania rachunków rodziny. Hagen tłumaczył Kay, że Vito wiedział o zdradzie Carlo i wystawieniu Sonny'ego, mimo to sam palcem nie kiwnął. Wiedział, że nadejdzie dzień, w którym zrobi to Michael.